Mery wyszła z impetem z jaskini. Nie wiedziałem, że tak ją to obruszy... Panna Obrażalska. Ale dobra, może trochę za bardzo się zapędziłem dowcipkując sobie z niej. Ale tylko trochę.
- Hanto. - usłyszałem nagle suchy głos w mojej głowie
- Ooo, mamusia. - wyszeptałem opanowany. Tym razem nie dam się zwariować.
- Hanto, czy ty myślałeś, że mnie tym zabijesz? Tym marnym ciosem ze skrzydła? Ja nigdy nie umrę, synku. Ja jestem wieczna. - mówiła poważnym tonem. Zmaterializowała się przedemną.
- Oj, jakiś problem? - spytałem ironicznie. Jej futro było zmierzwione, miała wiele krwawiących ran. To wszystko nie było oczywiście po moim ciosie, ktoś musiał ją napaść.
- Przestań z wszystkiego się naśmiewać! Nie tak cię wychowywyałam!
- Jestem pełnoletni. Nawet więcej, niż pełnoletni. Odpowiadam za swoje czyny. Dobra, do rzeczy, czego chciałaś, kobieto? - całyczas byłem spokojny
- Czego chciałam? Chciałam wszystko sobie z tobą wytłumaczyć. I wszystkie moje słowa bierz na poważnie. Proszę. - syknęła
- Być może. Co chciałaś ze mną wytłumaczyć?
- Coś ty zrobił z moją córką? Jaki ty na nią rzuciłeś czar? Jaką klątwę?! - mówiła coraz głośniej
- Spoko, spoko, mamuśka. Co z nią nie tak?
- Nie widzisz?! - wrzasnęła - Ona mi to zrobiła! Ona mnie chciała zabić!
- Tylko nie mów mi, że zrobiłaś z nią to samo co ze mną. - przerwałem natychmiast poważniejąc. W jej oczach zaświeciły się łzy.
- Tak, to samo. Byłam zmuszona...
- I komu dałaś jej wygląd? - znowu przerwałem. Ciśnienie coraz bardziej mi się podnosiło, gdy nagle wpadłem nagle na wspaniały plan.
- Nikomu. Po prostu go mam i mogę dać komukolwiek. Ale nie mogę go oddać Diloi. Jak ja tego żałuję... ale to przez ciebie! Znaczy mogę ci dać ten wygląd. I... - zaczęła się plątać. Szarpały nią wściekłość, smutek, żal i szatan jeszcze wie co.
- Mama, spokojnie. Po pierwsze musimy zamknąć wejście do jaskini. Nikt nie może cię tu zobaczyć. - mówiłem słodko - Ja zaraz cię uleczę i porozmawiamy na spokojnie. - kłamałem nie dając tego po sobie poznać - Pójdę tylko po wodę, a ty się nie ruszaj.
- Dobrze, synku... - uwierzyła w moje fałszywe intencje. Wyszedłem by wziąć jakiś ostry kamień imitujący nóż. Adrenalina momentalnie we mnie wzrosła. Gdy znalazłem ten odpowiedni, to schowałem go w skrzydłach i powróciłem do mamy. Przesunąłem głaz zatykając wyjście. Zaśweiciłem świeczkę, bo w jaskini zrobiło się ciemno.
- Synu, ja, ja nie wiem... ja nic już nie wiem... - płakała głośno wadera
- Ćśś, już zaraz będzie dobrze. - syknąłem uroczo
- Kocham cię, Hantusiu... - szepnęła kładąc się
- Tak... a co miałaś na myśli, mówiąc, że nigdy nie umrzesz? - spytałem i korzystając z jej nieuwagi wyciągnąłem kamień ze skrzydeł i trzymałem w jednej łapie
- Na zawsze zostanę żywa. To znaczy, gdyby ktoś mnie zabił jak mam na sobie ten naszyjnik - pokazała na żółty naszyjnik - to ja się stanę duchem i zawsze będę sobie na tym świecie była. Tylko nie będę w stanie się zmaterializować. - wytłumaczyła przez łzy - Chyba, że go nie mam na sobie. Wtedy mogę umrzeć na zawsze.
- Aha, rozumiem... - powiedziałem. Adreanalina coraz bardziej we mnie wzrastała - Dobrze, mamo, teraz cię uleczę. Nie ruszaj się i zamknij oczy. - powiedziałem. Ona posłusznie je zamknęła. Zdjąłem jej naszyjnik tak zręcznie, że nawet tego nie poczuła i położyłem obok siebie. W sumie, to fajny patent.
- Aha, i bez tego naszyjnika tak na prawdę nie mam żadnych magicznych mocy. W nim jest zaklęta moja wszelka magia. Gdybyś teraz załóżmy go założył, to operowałbyś wszystkimi mocami tymi, co ja. - rzekła nie otwierając oczu. Morda sama mi się zaczęła cieszyć.
Po głębokim wdechu uniosłem kamień w górę.
- Dobranoc, mamo. - szepnąłem i wbiłem kamień prosto w jej serce. Ona zaczęła się szamotać, póki jeszcze mogła.
- Ha-Ha-Hanto, co ty... - wygruchotała. Potem tylko opadła bezwłądnie na ziemię.
- Żegnaj, szmato. - zaśmiałem się od nosem i z satysfakcją obserwowałem krew wypływającą od rany. Czułem się z siebie dumny. Jednak... to było dla mnie za mało. Cały stres ze mnie spłynął. Czułem, jak wzrasta we mnie siła. Zacisnąłem mocniej kamień trzymany w łapie. Zlizałem z niego krew i wziąłem się za dalsze torturowanie zwłok. Odciąłem jej łapę. Z chorym uśmiechem na twarzy odcinałem każdą żyłkę, każde włókno, każdy mięsień. A co dopiero usłyszeć ten dźwięk łamanych kości, mmm... dawno nie zabijałem, dlatego robiłem to wszystko z podwójną przyjemnosćią.
~dobra, tu utnę, bo nie wiem czy wogóle możemy tu pisać tak gore opowiadania :v W każdym razie bo całej zabawie:~
Resztki ciała leżały pięknie na podłodze. Postanowiłem pójść teraz do siostry. Oddam jej swój wygląd i wszystko będzie wspaniale. Może nawet zechce przyjść ze mną do watahy? Stworzymy klan idealny. Bez Mery. Mery może sobie działać sama. My bylibyśmy najlepszym gangiem w okolicy, oj taaak...
Odsunąłem głaz i poszedłem do rzeki umyć się z krwi. Gdy byłem już czyściutki i nie wzbudzający podejrzeń ruszyłem w stronę, gdzie się umawialiśmy na spotkanie. Najpierw na polanę, gdzie ją wskrzesiłem. Leciałem szybko w tą stronę. Nagle podemną zauważyłem znaną mi kreaturę.
- O, Merunia! - zaśmiałem się i zniżyłem lot. - Cześć, Mery! - rzuciłem - Słuchaj, nie ździw się, jak znajdziesz w swojej jaskini jakieś resztki zwłok. Wiesz, nie zwracaj uwagi. Aha, i nie zgasiłem świeczki. Mam nadzieję, że się znowu nie obrazisz. Ja już muszę lecieć, cześć! - powiedziałem an jednym wdechu i w wspaniałym humorze znów zacząłęm pruć przed siebie. Potem od polany miałem iść 6874 kroki stąd. Wiedziałem ile to machnięć skrzydłami, tak sobie to obliczałem.
<Merunia? Zszokowana? :p Jakby co, to nawet go nie próbuj zatrzymywać, on na serio na twoje widzimisię nie zostanie :p>
- Mama, spokojnie. Po pierwsze musimy zamknąć wejście do jaskini. Nikt nie może cię tu zobaczyć. - mówiłem słodko - Ja zaraz cię uleczę i porozmawiamy na spokojnie. - kłamałem nie dając tego po sobie poznać - Pójdę tylko po wodę, a ty się nie ruszaj.
- Dobrze, synku... - uwierzyła w moje fałszywe intencje. Wyszedłem by wziąć jakiś ostry kamień imitujący nóż. Adrenalina momentalnie we mnie wzrosła. Gdy znalazłem ten odpowiedni, to schowałem go w skrzydłach i powróciłem do mamy. Przesunąłem głaz zatykając wyjście. Zaśweiciłem świeczkę, bo w jaskini zrobiło się ciemno.
- Synu, ja, ja nie wiem... ja nic już nie wiem... - płakała głośno wadera
- Ćśś, już zaraz będzie dobrze. - syknąłem uroczo
- Kocham cię, Hantusiu... - szepnęła kładąc się
- Tak... a co miałaś na myśli, mówiąc, że nigdy nie umrzesz? - spytałem i korzystając z jej nieuwagi wyciągnąłem kamień ze skrzydeł i trzymałem w jednej łapie
- Na zawsze zostanę żywa. To znaczy, gdyby ktoś mnie zabił jak mam na sobie ten naszyjnik - pokazała na żółty naszyjnik - to ja się stanę duchem i zawsze będę sobie na tym świecie była. Tylko nie będę w stanie się zmaterializować. - wytłumaczyła przez łzy - Chyba, że go nie mam na sobie. Wtedy mogę umrzeć na zawsze.
- Aha, rozumiem... - powiedziałem. Adreanalina coraz bardziej we mnie wzrastała - Dobrze, mamo, teraz cię uleczę. Nie ruszaj się i zamknij oczy. - powiedziałem. Ona posłusznie je zamknęła. Zdjąłem jej naszyjnik tak zręcznie, że nawet tego nie poczuła i położyłem obok siebie. W sumie, to fajny patent.
- Aha, i bez tego naszyjnika tak na prawdę nie mam żadnych magicznych mocy. W nim jest zaklęta moja wszelka magia. Gdybyś teraz załóżmy go założył, to operowałbyś wszystkimi mocami tymi, co ja. - rzekła nie otwierając oczu. Morda sama mi się zaczęła cieszyć.
Po głębokim wdechu uniosłem kamień w górę.
- Dobranoc, mamo. - szepnąłem i wbiłem kamień prosto w jej serce. Ona zaczęła się szamotać, póki jeszcze mogła.
- Ha-Ha-Hanto, co ty... - wygruchotała. Potem tylko opadła bezwłądnie na ziemię.
- Żegnaj, szmato. - zaśmiałem się od nosem i z satysfakcją obserwowałem krew wypływającą od rany. Czułem się z siebie dumny. Jednak... to było dla mnie za mało. Cały stres ze mnie spłynął. Czułem, jak wzrasta we mnie siła. Zacisnąłem mocniej kamień trzymany w łapie. Zlizałem z niego krew i wziąłem się za dalsze torturowanie zwłok. Odciąłem jej łapę. Z chorym uśmiechem na twarzy odcinałem każdą żyłkę, każde włókno, każdy mięsień. A co dopiero usłyszeć ten dźwięk łamanych kości, mmm... dawno nie zabijałem, dlatego robiłem to wszystko z podwójną przyjemnosćią.
~dobra, tu utnę, bo nie wiem czy wogóle możemy tu pisać tak gore opowiadania :v W każdym razie bo całej zabawie:~
Resztki ciała leżały pięknie na podłodze. Postanowiłem pójść teraz do siostry. Oddam jej swój wygląd i wszystko będzie wspaniale. Może nawet zechce przyjść ze mną do watahy? Stworzymy klan idealny. Bez Mery. Mery może sobie działać sama. My bylibyśmy najlepszym gangiem w okolicy, oj taaak...
Odsunąłem głaz i poszedłem do rzeki umyć się z krwi. Gdy byłem już czyściutki i nie wzbudzający podejrzeń ruszyłem w stronę, gdzie się umawialiśmy na spotkanie. Najpierw na polanę, gdzie ją wskrzesiłem. Leciałem szybko w tą stronę. Nagle podemną zauważyłem znaną mi kreaturę.
- O, Merunia! - zaśmiałem się i zniżyłem lot. - Cześć, Mery! - rzuciłem - Słuchaj, nie ździw się, jak znajdziesz w swojej jaskini jakieś resztki zwłok. Wiesz, nie zwracaj uwagi. Aha, i nie zgasiłem świeczki. Mam nadzieję, że się znowu nie obrazisz. Ja już muszę lecieć, cześć! - powiedziałem an jednym wdechu i w wspaniałym humorze znów zacząłęm pruć przed siebie. Potem od polany miałem iść 6874 kroki stąd. Wiedziałem ile to machnięć skrzydłami, tak sobie to obliczałem.
<Merunia? Zszokowana? :p Jakby co, to nawet go nie próbuj zatrzymywać, on na serio na twoje widzimisię nie zostanie :p>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz